Starzy i nowi autorzy (czasem bohaterowie), nowe sytuacje…
DAWNO TEMU NAD RZEKĄ BIAŁĄ III. Część 1.
„Śmok rzekł sobie, że jak tak – to on ma to wszystko w rzyci i nic nie będzie pisał do czasu, aż mu minie. Polubił był ten stan bezczynności. Do tego stopnia, że postanowił przedłużyć go jeszcze. Pierdnął, przewrócił się na drugi bok i zasnął”.
Śnił ciężkie, dziwne sny. Przewracał się z boku na bok i z brzucha na plecy, z pleców na bok i z boku na brzuch…Aż kur zapiał. Dźwignął się, podrapał po pęcinach, łyknął wody z ceberka. Rozejrzał się wokoło. I zamarł!
Bo nie był Śmok w swojej chałupie! Choć właściwie to w swojej. Ale jakiejś inakszej, brudniejszej, postarzałej. Włożył kubrak i porcięta, wyszedł na ulicę. „Niby Dzyńdzyń jak Dzyńdzyń, ale też jakiś inny” – pomyślał. Głód go chwycił nagły i mocny, i nieogarniona tęsknica za piwem. Ruszył więc w stronę karczmy „Pod Picbutem”, ale to, co tam zastał postawiło mu włosy na głowie. Otóż karczmy „Pod Picbutem” nie było! Jeno jakaś nowomodna jadłodajnia z wymalowanym na szyldzie niedźwiedziem. Śmok, nie na żarty wystraszon, ze suchym gardłem, ruszył pędem w stronę karczmy „Dwie Wieże”. Ta na szczęście stała na swoim miejscu, choć odrzwia miała zawarte. Jakiś młodzian o wesołym wejrzeniu kręcił się po obejściu i zoczywszy Śmoka rzekł:
– Zara, zara. Toć jeszcze nie południe…
Po chwili jednak otworzył drzwi, nalał mu piwa, dał tłustego śledzia i mały kuśtyczek okowity. Świat od razu uspokoił się i wypiękniał. Śmok rozparł się w ławie i zerkał przez okno. Dzyńdzynianie dreptali za swymi sprawami. Ci, co nie mieli żadnych spraw, takoż samo dreptali. Jak od wieków. „A ziemia toczy toczy swój garb uroczy…” – pomyślał, coraz bardziej rozmarzon po drugim kuśtyczku…
Naraz spostrzegł w oknie dostojnie ciągnący orszak komeski. Jął wypatrywać za Witem i dzielnym Kuszą. Ale na czele orszaku zobaczył…Rębajłę! Kie licho! Przetarł oczy, powąchał resztkę okowity, czy to aby nie jakowaś czarodziejska trucizna. Bimbrozja jak bimbrozja… Przywołał młodziana i spytał:
– Czym ja oszalał? To rycerz Rębajło jest komesem?!
Młodzian rozdziawił szeroko gębę ze zdziwienia.
– Toć już drugi rok, panie! Pewnoście w Dzyńdzyniu dawno nie byli…
– Kto?! Ja?! – wykrzyknął Śmok. – Toż jam stąd nigdy nie wyjeżdżał! Lej jeszcze! – krzyknął.
Wychylił prędko raz i drugi. I wtedy uświadomił sobie, że spał dłużej niż jedną noc, dłużej nawet niż cztery niedziele, niż rok dłużej, niż trzy lata… Czary? Może to i jakoweś czary, a może pokrętna logika świata fantasy, do którego ta opowieść należy. W każdem razie Śmok postanowił w tej chwili nie zawracać sobie tem głowy, jeno zaspokoić palącą ciekawość.
– Jak ci na imię?
– Przemko – odparł młodzian.
– To usiądźże tutaj, Przemku, i opowiadaj. Wit, powiadasz, nie jest już komesem. To kimże jest. Żyw w ogóle?
– Ponoć żyw. A kim jest? Nie wiem, dalibóg. W Dzyńdzyniu go nie widać.
– Kusza…?
– Pogonion.
– Sromota…?!
– Pogonion.
– A wielmożny Sława?! Co ze Sławą?! – dopytywał coraz bardziej rozgorączkowany.
– Powiadają, że zaszył się w jakiejś samotni w Lublinensis i tajemne księgi studiuje.
– Niebywałe, niebywałe… – szeptał Śmok. – A Rębajło jest komesem… I jakże on rządzi?
Przemko przełknął ślinę.
Skomentuj
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.