Dziś mija 75. rocznica udanego zamachu na gestapowca Adolfa Dykowa vel Diekhofa, zorganizowanego przez polskie państwo podziemne. Jest to jedna z najbardziej znanych akcji polskiego podziemia w okolicach Radzynia.
Generalnie Armia Krajowa nie organizowała zbyt często zamachów na przedstawicieli okupanta. Oprócz tego, że było to ogromne ryzyko dla uczestników akcji oraz wielki wysiłek organizacyjny, ważnym względem były okrutne akcje odwetowe Niemców wymierzone w ludność cywilną. Jeśli zatem mimo wszystko je podejmowano, to tylko wtedy, gdy dany Niemiec był szczególnie okrutny i nadgorliwy. Kimś takim był właśnie Adolf Dykow.
Był synem Ukraińca i Niemki. Pochodził z Okalewa (wieś obecnie w pow. parczewskim) i przed wojną pracował jako stolarz w Komarówce, Wohyniu i Bezwoli. Po wybuchu wojny przeniósł się do Radzynia i został volksdeutschem, zmieniając nazwisko na Diekhof. Wstąpił do Gestapo. Początkowo był tylko tłumaczem, potem został etatowym funkcjonariuszem. Jako osoba pochodząca z Podlasia Mniejszego był lepiej od innych Niemców zorientowany w miejscowych stosunkach. Do tego wyróżniał się nadgorliwością i wielkim okrucieństwem, zabijając - często dla kaprysu - wiele niewinnych osób. Przykładem jego bestialstwa było np. zamordowanie kobiet i dzieci (w tym niemowląt!) z rodziny Pawlinów w Płudach pod Radzyniem w maju 1943 roku. Kiedyś zabił swoich sąsiadów-Polaków z Okalewa. Pewnego razu wtargnął na plebanię w Radzyniu i zapytał, czy jest tam wódka. Gdy ksiądz odpowiedział, że jej nie ma, Dykow wyjął broń i odrzekł, że ma ją zorganizować w ciągu 15 minut, w przeciwnym razie zabije wszystkich mieszkańców plebanii. Gdy udało się zdobyć alkohol, Dykow z kolegami-gestapowcami urządził sobie pijatykę do rana, parę razy jeszcze grożąc bronią. W tym wypadku skończyło się tylko na groźbach. Jednak w innych sytuacjach tak nie było. W sumie zabił w całym regionie kilkaset osób. Stał się powszechnie znienawidzony i zyskał miano "kata Podlasia".
To spowodowało, że AK postanowiła go zabić. Nie było to proste. Był bardzo czujny i zawsze miał przy sobie obstawę. Kilkukrotne przymiarki kończyły się na niczym. W końcu jednak się udało.
Wyrok wykonał oddział partyzancki nr 35, na czele którego stał porucznik Zygmunt Teodorowicz ps. "Bej" Pierwszy raz zasadził się on na Dykowa 9 X 1943 r. Jednakże gestapowiec nie zjawił się w oczekiwanym miejscu, wobec czego oddział po kilku dniach oczekiwania zawrócił i zdał sprawę z wyprawy. Major Konstanty Witkowski ps. "Müller", któremu oddział podlegał i któremu złożono meldunek z nieudanej próby, wydał rozkaz ponownego zorganizowania zamachu, tym razem pod jego osobistym dowództwem.
29 X 1943 r. zarządził zbiórkę i razem z por. "Bejem" i 34 innymi żołnierzami wyruszył w kierunku szosy z Wohynia do Radzynia.
Udało się uzyskać informację, że Diekhof przebywa w Wohyniu. Nie było wprawdzie pewności, którą drogą będzie wracał do Radzynia, ale założono, że będzie to szosa. Założenie okazało się słuszne. Zasadzka została zorganizowana w Stasinowie, około 8 kilometrów od Radzynia.
30 X 1943 r. wszystko było już gotowe. Wystawiono obserwatorów, którzy mieli dać znać pozostałym uczestnikom akcji, czy samochód z Dykowem się już zbliża. Oddział zajął stanowisko ogniowe na skraju polany. Każdy z żołnierzy miał karabin ręczny albo pistolet automatyczny. Na akcję zabrano też dwa lekkie karabiny maszynowe.
Jako pierwszy zjawił się motocykl ze zwiadowcą. Ów Niemiec został schwytany, zaciągnięty w krzaki i tam zabity. Potem jechała półciężarówka z obstawą. Tę przepuszczono, by nie przeszkadzała. Wreszcie zjawił się samochód z samym Dykowem, z którym byli jeszcze adiutant i kierujący pojazdem szofer. W trakcie przejeżdżania przez mostek pod wóz została wrzucona wiązka granatów, która swoim wybuchem uszkodziła go na tyle, iż nie był w stanie dalej jechać. Gdy już się to stało, na Dykowa i towarzyszące mu osoby spadł huraganowy ostrzał z broni palnej. Gestapowiec, adiutant i kierowca odpowiedzieli też strzałami, ale bezskutecznie. Wszyscy zginęli.
Sam Dykow przeżył ostrzał, ale był ciężko ranny. Próbował błagać o litość. "Kata Podlasia" osobiście dobił sam "Müller". Zabrano znalezioną przy zabitych broń, a ich ciała oblano benzyną i podpalono. Oddział wrócił do swej ziemnej kwatery w lasach kąkolewnicko-turowskich.
Niemcy w odwecie zorganizowali karną ekspedycję, która zabiła 20 mieszkańców Bezwoli i Zbulitowa Małego. Zamordowano też kilkunastu więźniów zamku lubelskiego.
W miejscu zamachu przy drodze w Stasinowie dziś znajduje się upamiętniająca zdarzenie tablica informacyjna.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz